W Wielki Czwartek zakończył się proces Mirosława Ciełuszeckiego. Dwadzieścia lat po tym, gdy po raz pierwszy przedsiębiorca trafił do aresztu. Po dwóch dekadach procesu, z absurdalnymi zarzutami, gubieniem dowodów, kompromitowaniem się biegłych, prokuratorów i sędziów, w którym fatalnie zapisały się i sądy III RP i prokuratorzy dobrej zmiany, zapadł wyrok. Sąd uniewinnił przedsiębiorcę z kuriozalnych, poważnych zarzutów. Ale po dwóch dekadach dopatrzył się drobnych nieprawidłowości w działaniu firmy.
Przedsiębiorca nie pójdzie siedzieć, nawet nie zapłaci grzywny. Sąd Apelacyjny w Białymstoku łaskawie uwzględnił czas spędzony w areszcie i zaliczyl go na poczet grzywny. Przedsiębiorca ma wyrok w zawieszeniu. Za sprawę zupełnie inną, niż dwadzieścia lat temu oskarżał go prokurator. Najważniejsze jest jednak to, że drobne sprawy nie mogą być poddane postępowaniu kasacyjnemu w Sądzie Najwyższym. Poprzednio, gdy Ciełuszecki został skazany kasację wygrał. Teraz odwołać się nie może. Nie ma też szansy na odszkodowanie. A biorąc pod uwagę straty, jakie poniósł byłoby ono liczon w setkach milionów. Nawet Piłat, nie powstydziłby się takiego wyroku.