W ostatnim czasie głośna jest nagonka na miejskie koty. O ile apele o trzymanie zwierzaków w domach mają sens, o tyle przypisywanie mruczkom złych cech jest głupie o groźne.
Od iluś miesięcy w mediach społecznościowych (a czasem i zawodowych) zaobserwować możemy wysyp rozmaitych tekstów jak to groźnym i inwazyjnym gatunkiem jest domowy kot. Zwierzak ten nie jest – wg mędrków internetowych – naturalnym gatunkiem w naszym ekosystemie. To zwierzak domowy, który wypuszczony na zewnątrz stał się inwazyjny. I w związku z tym stanowi straszliwe zagrożenie dla ptaków, gryzoni i innych zwierząt żyjących w naturze. Krwiożercze mruczki mordować mają ptaki, jeden z lewicowych publicystów napisał nawet jakiś czas temu, że należy do kotów… strzelać. Przekaz był prosty – miejsce zwierząt domowych jest w domu. A koty wolnożyjące należy eliminować. Wszystkie te argumenty postawione były na głowie. Po pierwsze – o czym pisała swego czasu znana weterynarz dr Dorota Sumińska – kot domowy wypełnia w środowisku naturalnym lukę po żbiku – drapieżniku, który prawie zniknął.
Koty w miastach od setek lat
Po drugie – dziko żyjące koty w miastach i wsiach są od setek lat. Kot nie jest gatunkiem egzotycznym. Byłby, gdyby ktoś przywiózł go z Afryki. I miejski zwierzak uciekałby z domu i zadomowił się na naszym terenie, tępiąc gatunki rodzime. Było inaczej.
Po trzecie – w jednej kwestii „kotofobowie” mają rację. Zwierzaków, które trzymamy w domu, lepiej nie wypuszczać na zewnątrz. W interesie ich samych. Kot niewychodzący, gdy przez przypadek ucieknie, zazwyczaj skryje się pod schodami i będzie czekać aż go znajdziemy. Kot wychodzący może łatwo wpaść pod samochód, paść ofiarą innych zwierzaków lub, co zdarza się coraz częściej, podłych ludzi. Sytuacje takie, jak działanie zwyrodnialca, który kopnął kota tak, iż ten niemal stracił wzrok, czy innego, który wyrzucił czworonoga z 9 piętra, niestety się zdarzają. Tymczasem przykład stolicy pokazuje, że tam, gdzie wolnożyjącym kotom uprzykrzono życie, pozbyto się ich, mamy do czynienia z plagami gryzoni. Histeria rozmaitych pseudoekologów jest więc zwyczajnie szkodliwa.
Coraz częstsze bestialstwo wobec zwierząt
Obrona kotów wolnożyjących nie oznacza rzecz jasna, że ich populacja ma być niekontrolowana, a na właścicielach kotów nie spoczywa odpowiedzialność. Szczególnie dziś, w czasie, gdy z jednej strony dochodzi do coraz częstszych przypadków bestialstwa wobec zwierząt, a jeszcze niedawno na Mazowszu szalała wścieklizna, dbać musimy o to, by nasze domowe Mruczki były zaszczepione, zadbane, by nie wychodziły z domów. W przypadku kotów wolnożyjących należy kontrolować ich populację.
Od tego są wyspecjalizowane organizacje, które zwierzęta te monitorują, wyłapują i zabierają do weterynarza. Dbają o chipowanie, sterylizację, szczepienia. Ale taka działalność nie ma NIC wspólnego z wrzaskiem fanatyków, którzy kotów z miasta chcieliby się pozbyć. Ich histeria może mieć dwa, fatalne skutki. W dłuższej perspektywie, gdyby faktycznie koty z miasta zniknęły, obudzilibyśmy się w świecie pełnym myszy i szczurów. Ale tu na szczęście siła oddziaływania fanatyków jest niewielka. Gorzej, że w krótkiej perspektywie bredzenie o szkodliwości kotów może dać pożywkę zwyrodnialcom, którzy zaczną usprawiedliwiać działania takie, jak kopnięcie kota, czy robienie mu krzywdy. Pytanie, czy naprawdę o to autorom fake newsów chodzi?
(Tekst archiwalny)