Wojna ukraińsko-rosyjska to także setki tysięcy uchodźców, których przyjęli Polacy, także mieszkańcy Warszawy. Po okresie sielanki nastąpił czas zmęczenia i pretensji po obu stronach. Ukraińcy mają swoje za uszami. Nie zmienia to faktu, że jeśli przegrają wojnę, Polska będzie następna. (Tekst archiwalny, publikujemy w związku z przypadającą w poniedziałek trzecią rocznicą pełnoskalowego ataku Rosji na Ukrainę).
Trzy lata temu niemal wszyscy Polacy byli wzburzeni rosyjskim, bestialskim atakiem na Ukrainę. Dziś nastroje są inne. Z jednej strony jest zmęczenie. Z drugiej wzajemne pretensje i sprzeczne interesy. O ile w kwestii rolnej spór toczony jest bardziej z ukraińskimi oligarchami i międzynarodowymi koncernami, o tyle brak zgody na pochówki ofiar zbrodni wołyńskiej jest w wykonaniu władz Ukrainy działaniem skandalicznym. Nawet słuszne pretensje nie mogą nam jednak przesłonić dwóch rzeczy – po pierwsze, tak po ludzku, trwa wojna, giną ludzie. Uchodźcom wsparcie należy okazać.
Wsparcie nie wyklucza prawdy
Po drugie, Ukraina nawet nieżyczliwa Polsce będzie milion razy mniej groźna niż zacofana cywilizacyjnie, zdziczała mentalnie putinowska Rosja. Pomijając fakt, że właśnie podbita Ukraina może stać się dla nas największym zagrożeniem. Rozsądną postawę wobec Ukrainy w ostatnich latach prezentował choćby śp. ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zaleski. Z jednej strony ostro walczył o prawdę o zbrodni wołyńskiej, pochówki ofiar. Krytykował kult Bandery. Z drugiej po wybuchu wojny na pełną skale nie tylko przyjął w swojej fundacji uchodźców, ale też w publicznych wywiadach potępił Rosję, zdecydowanie krytykował też papieża Franciszka za ugodowość wobec Moskwy. Nie ma bowiem sprzeczności między pamięcią o przeszłości (kwestia Wołynia), zabieganiem o interesy (kwestie rolne) a wsparciem humanitarnym dla ofiar wojny i realną pomocą tym, którzy dziś stanowią przedmurze wobec putinowskiej dziczy. Bo interesy i słuszne racje nie mogą przesłonić nam prostej prawdy – jeśli Ukraina padnie, będziemy następni.