Warszawa staje przed wyborem. Rafał Trzaskowski wygra i będzie prezydentem RP, a wtedy opuści miasto. Albo przegra i sfrustrowany dokończy kadencje. To nie pierwsza sytuacja, gdy stolica ma być trampoliną do polityki ogólnopolskiej. Dla miasta nie jest to zbyt korzystne. Może więc w ogóle zmienić ustrój miasta stołecznego, dać większą władzę dzielnicom, albo zrezygnować z bezpośredniego wyboru włodarza miasta?
Stolica miała dawniej szczęście do prezydentów, choć uznani za najwybitniejszych nie pochodzili z wyboru mieszkańców. Sokrates Starynkiewicz, za którego czasów miasta otrzymało cywilizacyjnego kopa, powstały filtry, był urzędnikiem carskim. Z kolei Stefan Starzyński, bohater września 1939 roku był prezydentem z nadania sanacji. Wspomnienie o tym fakcie nie oznacza bynajmniej, że nie chcemy demokracji w mieście. Przeciwnie. Jednak wydaje się, że obecny ustrój stolicy, mający już prawie ćwierć wieku, wymaga reform.
Pierwsze lata III RP i Lech Kaczyński z miasta do Pałacu Prezydenckiego
Prezydenci lat 90. pochodzili z wyboru, ale nie był to wybór powszechny. Wybierali ich radni. Miastem rządzili Stanisław Wyganowski z Solidarności, krótko Mieczysław Bareja ze Stronnictwa Demokratycznego, Marcin Święcicki z Unii Wolności. W latach 1999 – 2002 Paweł Piskorski z UW (potem Platformy Obywatelskiej). Żaden z nich, może poza ostatnim, nie miał wielkich ambicji ogólnopolskich. Wszystko zmieniło się w roku 2002, od kiedy prezydenta stolicy (podobnie jak prezydentów i burmistrzów innych miast) wybierają mieszkańcy. Pierwszym demokratycznie wybranym włodarzem miasta został Lech Kaczyński, lider Prawa i Sprawiedliwości. Trzy lata później wygrał wybory prezydenckie po drugiej turze z Donaldem Tuskiem. Rok do wyborów samorządowych miastem rządził komisarz z nadania rządu (władzę w kraju sprawował PiS jako rząd mniejszościowy, potem z Samoobroną i Ligą Polskich Rodzin). Początkowo komisarzem był urzędnik, Mirosław Kochalski, kolejne pół roku to jednak strzał z grubej rury. Do kierowania miastem PiS skierowało premiera, Kazimierza Marcinkiewicza, którego na czele rządu zastąpił Jarosław Kaczyński.
Ostatnia szansa PiS-u i rządy Hann Gronkiewicz-Waltz
Cel Marcinkiewicza był prosty. Miał wygrać wybory kolejnego prezydenta stolicy. Chyba żadne wybory w mieście ani wcześniej, ani potem, nie rezonowały tak mocno w całym kraju. Były to jednocześnie ostatnie wybory, w których kandydat Prawa i Sprawiedliwości miał szansę na wygraną w stolicy. Nieznacznie wygrała Hanna Gronkiewicz-Waltz, była prezes Narodowego Banku Polskiego, posłanka Platformy Obywatelskiej. Wprawdzie w trakcie rządzenia stolicą nie wystartowała na stanowisko prezydenta RP, jednak w polityce ogólnopolskiej jak najbardziej funkcjonowała. Była wiceprzewodniczącą partii rządzącej. Ba, krążyły pogłoski, że to prezydent stolicy mogła zastąpić Donalda Tuska i stanąć na czele rządu, gdy lider PO został przewodniczącym Rady Europejskiej. Premierem została Ewa Kopacz, bo HGW miała już wtedy spory elektorat negatywny. Było jeszcze przed nagłośnieniem afery warszawskiej, ale już po akcji wobec KDT oraz będącym dużym obciążeniem wizerunkowym referendum o odwołanie prezydent stolicy. Po rządach Gronkiewicz-Waltz polityka krajowa do stolicy weszła jeszcze mocniej.
Trzaskowski vs Jaki – powrót twardej, krajowej polityki
W wyborach 2018 roku mierzyli się Rafał Trzaskowski z PO oraz Patryk Jaki z Solidarnej Polski, koalicjanta PiS. Pierwszy to były wiceminister spraw zagranicznych, a wcześniej minister cyfryzacji, po Hannie Gronkiewicz-Waltz wiceprzewodniczący PO. Drugi to zastępca Zbigniewa Ziobry w ministerstwie sprawiedliwości, szef komisji weryfikacyjnej zajmującej się rozliczaniem afery warszawskiej. Jaki zrobił dobrą, według złośliwych zbyt dobrą kampanię. Po prostu aktywność polityka prawicy zmobilizowała bardzo silny antypisowski elektorat w stolicy. Trzaskowski zwyciężył już w pierwszej turze. O tym, że prezydentura polityka PO niezależnie od ocen jest mało warszawska, pisaliśmy kilka tygodni temu. Trzaskowski pięć lat temu startował w wyborach na prezydenta RP, minimalnie przegrał. Teraz startuje ponownie i jest faworytem. Warszawę jako trampolinę do ogólnopolskiej polityki traktowali politycy zarówno PiS, jak i PO. Niezależnie od opcji, taka sytuacja dla miasta dobra nie jest. Warto więc może pochylić się nad ustrojem miasta stołecznego.
Jaki ustrój stolicy?
Rozwiązań jest kilka. Pełny powrót do ustroju sprzed 2002 roku, z gminą centrum i rozbudowaną radą byłby nonsensem. Można jednak rozważyć wybór prezydenta przez Radę Warszawy, gdyż daje to większą szansę, że włodarzem miasta będzie samorządowiec. Innym pomysłem może być zwiększenie kompetencji dzielnic. I bezpośredni wybór burmistrzów, którzy z kolei wybieraliby prezydenta. Prezydenta, jako lidera całej aglomeracji, mogliby też wybierać burmistrzowie dzielnic plus burmistrzowie sąsiednich gmin. Wybór prezydenta przez rząd nie byłby najszczęśliwszy. Jednak przez Sejm można rozważyć. Wszak stolica jest dobrem ogólnopolskim. Wreszcie można nie wprowadzać rewolucji, a przyjąć jedynie zasadę, że prezydent w trakcie kadencji nie pełni funkcji ogólnopolskiej. I kandydować na ogólnopolskie urzędy może po zakończeniu misji w mieście. Bez wątpienia konieczne jest to, o czym piszemy od lat – budowa społeczeństwa obywatelskiego, które na rządzących, nawet mających ambicje ogólnokrajowe, wymuszą większe zajęcie się miastem. I normalnych mediów, które działalność miasta ocenią. Niezależnie od tego dyskusja o ustroju stolicy, roli dzielnic, wydaje się nieunikniona.