Trzeba odróżnić dwie rzeczy – co prezydentura Trumpa będzie oznaczała dla nas, a co może oznaczać dla Ukrainy. Te wypowiedzi w sprawie NATO, które tak oburzały wielu komentatorów, dotyczyły wydatków na obronność. Krytyki państw europejskich, które oczekują od Amerykanów ochrony, ale same nie chcą wydawać dwóch proc. swojego PKB na wzmocnienie swoich armii. I tu akurat Polskę Donald Trump stawiał za wzór, a za słowami szły czyny, gdyż jako prezydent republikanin blokował NordStream2 oraz stworzył silną reprezentację amerykańskich żołnierzy w Polsce. W przypadku Ukrainy sprawa jest dużo bardziej złożona. Oba scenariusze, a więc wymuszenie od Rosji ustępstw, jak i po prostu zaproponowanie rozmów pokojowych i separatystycznego pokoju są możliwe. A w ich ramach realne są też rozmaite warianty. Trudno wyrokować, która opcja przeważy – mówi nam Grzegorz Długi, prawnik, dyplomata, były konsul RP w Chicago i Waszyngtonie.
Nie sprawdziły się przewidywania, że pierwsza kobieta zostanie prezydentem Stanów Zjednoczonych. Zamiast tego po raz pierwszy od 132 lat amerykański przywódca rządzić będzie drugą kadencję rozdzieloną czterema latami innego prezydenta. Zaskoczył Pana powrót Donalda Trumpa?
Grzegorz Długi: Tak, jestem zaskoczony. Nie tyle samą wygraną Donalda Trumpa, ile raczej skalą tego zwycięstwa. Amerykanie wybrali, jak się okazało, w sposób dość zdecydowany. Byłem przekonany, że wynik będzie bardziej wyrównany. Wyborcy najprawdopodobniej chcieli pokazać, że odrzucają tą radykalnie lewicową narrację, którą przyjęli Demokraci. Poza tym Partia Demokratyczna wskazywała bardzo złych kandydatów. Najpierw wyznaczyła sędziwego urzędującego prezydenta, który nie powinien kandydować ze względu na swój stan zdrowia. A potem zastąpili Joe Bidena panią wiceprezydent, która po prostu była słabym kandydatem. I tu nie trzeba być zwolennikiem Republikanów, żeby to obiektywnie stwierdzić. Fakt, że Partia Demokratyczna nie wystawiła dobrego, mocnego kandydata, świadczy o poważnym kryzysie Demokratów. Bo dobrzy kandydaci są, ale w ramach różnych rozgrywek wewnętrznych nie mieli szansy się przebić. Najpierw liderzy Demokratów uznali, że urzędujący prezydent musi walczyć o reelekcję, a potem, zapewne ze względów finansowych postanowili, że Joe Bidena zastąpi pani wiceprezydent. I to był błąd.
Pytanie, czy z perspektywy czasu zbyt pochopną decyzją nie była jednak rezygnacja Joe Bidena… Owszem, ustępujący prezydent fatalnie wypadł w prezydenckiej debacie, ona jednak o niczym jeszcze nie decydowała. Jednocześnie prezydent nie był tak bardzo lewicowy, jak jego zastępczyni. Przyznawał się do religii, cieszył powszechnym szacunkiem. Czy z punktu widzenia Demokratów nie byłoby lepiej walczyć do końca o prezydenturę Bidena, a najwyżej po kilku miesiącach zasugerować mu rezygnację z urzędu (w USA w razie rezygnacji głowy państwa zastępuje ją wiceprezydent – red.)?
Pełna zgoda, że taka możliwość była otwarta. Być może zresztą taka opcja, jak start Bidena i wycofanie go np. rok po zaprzysiężeniu była rozważana. Kierownictwo Demokratów zdecydowało inaczej. Zgadzam się też co do oceny samego Bidena. Kilka lat temu mówiłem, że nie obawiam się prezydentury Joe Bidena, mam natomiast duże obawy co do Kamali Harris, która w niektórych wypowiedziach była wręcz otwartą marksistką. Joe Biden był związany z tradycyjnym ruchem Demokratów. Można go postawić w jednym szeregu z Billem Clintonem, czy Jimmy Carterem.
Kamala Harris to zupełnie inna jakość. W zasadzie niewiele sobą reprezentowała, nie miała jakichś specjalnych osiągnięć. Prezentowała natomiast bardzo radykalną, lewicową ideologię. Co na pewno nie pomagało, bo jednak spora część wyborców demokratycznych nie jest zwolennikami radykalnej lewicy, ale raczej klasycznej, liberalnej demokracji. To mogło wpłynąć na tak wyraźną wygraną Donalda Trumpa, który nie tylko zyskał większość w głosach elektorskich. Zwyciężył też, jeśli chodzi o głosy samych Amerykanów, co dotąd nie było regułą, zdarzało się, że zwycięski kandydat miał więcej głosów elektorskich, ale mniej głosów wyborców niż konkurent. Trump zwyciężył także wśród wyborców. Był też inny powód porażki demokratów. Wydaje mi się, że Partia Demokratyczna za późno zaczęła przestawiać swoją narrację w sprawie migracji, a jak już zaczęła, to prezentowała tę linią w sposób mało wyrazisty. Tymczasem to był temat, który najmocniej rozgrzewał emocje Amerykanów.
Amerykanów interesuje i emocjonuje ich polityka, nas to, co nowy/stary prezydent zrobi w kwestii NATO, Ukrainy, jak podejdzie do Polski. I jeszcze przed wyborami były dwie narracje. Jedna, że będzie totalna tragedia i dogadanie się z Rosją, oddanie Ukrainy, osłabienie pozycji Polski i wschodniej flanki Sojuszu. Druga, że pewne niepokojące słowa Trumpa to blef. Bo jako prezydent USA Trump powstrzymywał NordStream2. A szybkie zakończenie wojny Ukrainy z Rosją, które zapowiadał Trump, oznaczać będzie ultimatum dla Rosji i wymuszenie ustępstw ze strony Putina. Czy można dziś prognozować, która narracja okaże się bliższa prawdzie?
Trzeba tu jednak odróżnić dwie rzeczy – co prezydentura Trumpa będzie oznaczała dla nas, a co może oznaczać dla Ukrainy. Te wypowiedzi w sprawie NATO, które tak oburzały wielu komentatorów, dotyczyły wydatków na obronność. Krytyki państw europejskich, które oczekują od Amerykanów ochrony, ale same nie chcą wydawać dwóch proc. swojego PKB na wzmocnienie swoich armii. Taka „jazda na gapę”. I tu akurat Polskę Donald Trump wielokrotnie chwalił Polskę. Stawiał za wzór, jako kraj przeznaczający na zbrojenia 4 proc. swojego PKB. Poza tym za słowami szły czyny, gdyż jako prezydent republikanin blokował NordStream2 oraz stworzył silną reprezentację amerykańskich żołnierzy w Polsce.
W przypadku Ukrainy sprawa jest dużo bardziej złożona. Jest pytanie, czy nowa administracja wybierze taktykę taką, że będzie straszyć Rosję na zasadzie „jak natychmiast nie przerwiecie, to ja dopiero dozbroję tych Ukraińców”. Czy też odwrotnie. Powie: „dobra, kończymy to, siadamy do rozmów pokojowych”. W efekcie Rosja uzyska to, co zdobyła, a za to Ukraina otrzyma jakieś gwarancje bezpieczeństwa od Zachodu.
Mówi się o zawieszeniu broni i separatystycznej granicy. Pytanie jednak, czy będzie to granica, którą Zachód zostawi sam sobie. Wtedy gwarancje będą niewiele warte, czy też będzie to wariant koreański. A więc będzie separatystyczny pokój, ale na granicy stacjonować będą np. bazy amerykańskie. Pierwszy wariant da Rosji możliwość dozbrojenia i kolejnego ataku za kilka lat. Wariant koreański faktycznie może utrzymać pokój, w Korei działań zbrojnych nie ma już od 70 lat?
Oba scenariusze, a więc wymuszenie od Rosji ustępstw, jak i po prostu zaproponowanie rozmów pokojowych i separatystycznego pokoju są możliwe. A w ich ramach realne są też rozmaite warianty. Trudno wyrokować, która opcja przeważy. Z jednej strony w Ameryce wsparcie dla Ukrainy nie jest zbyt popularne. Na tym też zyskiwał obóz Trumpa. Jednocześnie tradycyjny, a więc niezwiązany z Trumpem trzon republikański, mam na myśli republikańskich działaczy, senatorów, kongresmenów, jest zdecydowanie antyrosyjski i proukraiński. Przedstawiciele tego nurtu wspierają Ukrainę i będą raczej namawiali prezydenta, żeby kontynuować wsparcie Ukrainy i powstrzymywanie Rosji. Nowa fala Republikanów, związana z Trumpem, może mieć inne zdanie. Reasumując, nie martwię się o pozycję Polski, ale w przypadku Ukrainy może być różnie. Uważam jednak, że opcja, w której Trump walnie pięścią w stół i powie Rosjanom „jeśli nie zaprzestaniecie agresji, to my możemy zrobić to i to”, nie jest wcale wykluczona.
Niepokoją jednak informacje ujawnione przez Jurija Felsztyńskiego. Według niego Trump miał biznesowe związki z ludźmi Putina. Może więc z nimi jako prezydent prowadzić bardzo groźną dla świata grę?
Owszem, ale są przecież też informacje o finansowaniu rodziny Bidenów przez powiązanych z Kremlem rosyjskich oligarchów. Do Demokratów trafiały pieniądze rosyjskie, chińskie. Więc informacje na temat Trumpa i jego przeciwników się równoważą.
MAGAZYN NOWY TELEGRAF WARSZAWSKI 1 GRUDNIA 2024
