Nazywani pogardliwie „handlarzami”, lekceważeni przez „elity”, niszczeni przez samorządy. W rzeczywistości faktyczni twórcy polskiego kapitalizmu, namiastka klasy średniej. Osoby handlujące na osiedlowych bazarkach muszą się zmagać z nierówną konkurencją obcych marketów, podatkami, urzędnikami. W niektórych dzielnicach bazarki wrosły jednak w miejscowy krajobraz. Trudno wyobrazić sobie dzielnicę bez straganów na Rondzie Wiatraczna, Placu Szembeka, sklepów na Bora–Komorowskiego. Wbrew obiegowej opinii, towary w tych miejscach nie ustępują, przeciwnie – nierzadko przewyższają te dostępne w większych sklepach.
(Tekst archiwalny, jeden z najpopularniejszych w historii Nowego Telegrafu Warszawskiego)
To właśnie oni w latach 90. budowali polski kapitalizm. Zaczynali od skromnego stoiska. Potem była blaszana szczęka, później blaszany pawilon. W podobny sposób kapitalizm rodził się na Zachodzie. Zasada była prosta – w kolejnym pokoleniu najlepsi zakładali sklep. Ich wnuki – sieci sklepów i korporacje. Tak działa wolny rynek. Niestety, w polskim (i warszawsko – praskim) klimacie z rynkiem może i mamy do czynienia. Z wolnością jest dużo gorzej. W efekcie wymierzonej w kupców propagandy medialnej, działań miejskich urzędników czy nachalnej promocji sklepów wielkopowierzchniowych małe osiedlowe bazarki mogą zniknąć z krajobrazu stolicy. Za stratą dla wszystkich. Przyjrzyjmy się największym problemom, z jakimi borykają się drobni kupcy.
I miejscom, które w wyniku działań urzędników mogą niebawem zniknąć z krajobrazu naszej dzielnicy.
Problem pierwszy – uprzywilejowanie hipermarketów
Nikt normalny nie kwestionuje sensu istnienia sklepów wielkopowierzchniowych.
Są one przydatne do zrobienia comiesięcznych wielkich zakupów, kupienia podstawowych artykułów itd. Jednocześnie niektóre z nich, sprzedając towary gorszej jakości, ale w przystępnej cenie, stanowią szansę dla ludzi najbiedniejszych, których na zakupy w przeciętnym sklepie najzwyczajniej nie stać. Problem w tym, że w całej Europie markety muszą dostosować się do pewnych zasad. Plany zagospodarowania przestrzennego w miastach zachodniej Europy nie pozwalają na to, by sklepy wielkopowierzchniowe powstawały w centrach miast, zazwyczaj są budowane na peryferiach. Jako rekompensatę ich klienci mogą korzystać z darmowych linii autobusowych itd. Po drugie – markety muszą, podobnie jak inne firmy, płacić podatki. Szanse są więc wyrównane. W Polsce jest zupełnie inaczej. Kupcy z osiedlowych bazarków muszą płacić podatki, opłaty, ZUS itd. Zdominowane przez zachodni kapitał markety, są najczęściej z tych opłat zwolnione.
Problem drugi – działania władz
Kilka lat temu głośna stała się sprawa opłat targowych, jakie od 2009 roku muszą płacić władzom miasta kupcy z warszawskich bazarków. Kwota pozornie niewielka – kilka złotych dziennie. Jednak miesięcznie kwota ta urasta do kilkuset złotych. Dodając ją do opłat za energię, podatku, czy przede wszystkim ZUS-u, opłata targowa może być kroplą, która przeleje przysłowiową czarę goryczy. Warto dodać, że dodatkowej opłaty nie muszą płacić duże markety. (W 2015 roku oplaty targowe zostały zniesione – red.).
Problem trzeci – nagonka medialna
Jakiś czas temu na stronach jednej z warszawskich gazet zapanowało oburzenie. Otóż na stołeczne dworce powrócił handel. Dziennikarze są oburzeni, bo buda z hotdogami na Wschodnim jest obskurna. „Na Dworcu Zachodnim też handel powróci” – oburza się autor artykułu. O tym, że akurat na Dworcu Zachodnim stoiska są ładne i estetyczne, już nie wspomina. Bo dla większości mediów sprawa jest jasna. Kupcy to właściciele „obskurnych bud”, które „niszczą krajobraz stolicy”. Nawet gdyby tak było, to pamiętajmy: jesteśmy, jako społeczeństwo, na dorobku. a więc każdy, nawet brzydki stragan jest więcej wart, niż utrzymywane z naszych pieniędzy urzędy. Bo praca kupców w przyszłości zaprocentuje. Z biurokracji nie mamy nic.
(materiał archiwalny, który ukazał się kilka lat temu w naszej gazecie. Jeden z najpopularniejszych materiałów)